Robert Lewandowski podjął decyzję, która oburza zdecydowaną większość Polaków, do których informacje o niej docierają. Kapitan reprezentacji Polski znów znalazł się pod ostrzałem i – cóż – trudno stwierdzić, że niesłusznie.
Takich rzeczy się nie robi, zwłaszcza w takim momencie. Nie tylko kibice, a nawet rodacy niezainteresowani futbolem, ale i czołowi dziennikarze nie dowierzają w to, jak zachował się właśnie kapitan reprezentacji Polski.
A jednocześnie – co w tym przypadku całkiem istotne – napastnik FC Barcelony. Mowa o wieściach, które dotarły do nas tuż przed meczem biało-czerwonych z Maltą, który w poniedziałek Polacy wygrali 2-0.
Co tak bardzo oburzyło opinię publiczną? Otóż – jak się okazało – Robert Lewandowski przedłożył interesy hiszpańskiego klubu ponad dobro reprezentacji narodowej. Całą sytuację w mocnych słowach skomentował Mateusz Borek, komentator TVP Sport, wcześniej przez lata pracujący w Polsacie.
– No powiem szczerze, że ja tego nie rozumiem. To jest kapitan reprezentacji, jesteśmy po słabym meczu z Litwą. Kapitan tę drużynę ciągnie, kapitan temu zespołowi daje gola i mnie nie interesuje dzisiaj mistrzostwo Barcelony albo umowa z Hansim Flickiem (niemieckim trenerem Barcy – przyp. red.) – powiedział Mateusz Borek.
Konkretnie chodzi o to, że Robert Lewandowski niekoniecznie wyrażał chęć gry w meczu z Maltą w biało-czerwonych barwach. Chciał być bowiem w pełni sił na mające odbyć się 3 dni później (czwartek, 21:00)… ligowe spotkanie Barcelony z Osasuną.
We wspomnianym starciu z Maltańczykami „Lewy” pojawił się tylko na chwilę, wchodząc w drugiej połowie. Polacy prowadzili już jednak 2-0 po dwóch trafieniach innego napastnika – Karola Świderskiego. Obrazu gry „Lewy” nie odmienił.
– Nie jestem w stanie sobie wyobrazić, że na drugi mecz eliminacji nie wychodzi Cristiano Ronaldo, Lionel Messi czy Harry Kane – grzmiał na antenie TVP Sport Mateusz Borek. Dziennikarz nawiązał do czołowych piłkarzy innych reprezentacji, którym do głowy by nie przyszło „oszczędzanie się” kosztem własnej drużyny narodowej.




